piątek, 20 czerwca 2008

Znowu kradną

Na takie wiadomości to człowiek ma ochotę sejm podpalić. No tak, najłatwiej manipulować biednych i maluczkich, a że jest ich statystycznie w Polsce trochę, to i elektorat się sobie zapewni na kolejne kadencje. A tych, co uczciwie pracują, to okradać ze wszystkiego co się tylko da. O co chodzi? O to:

Rząd chce płacić za prąd i gaz najmniej zarabiającym Polakom.

Przewlekle chorzy, niepełnosprawni, wielodzietne rodziny, emeryci i renciści - rząd chce uchronić najmniej zarabiających Polaków przed skutkami wzrostu cen i gazu. Na rachunki nie stać blisko 3,6 miliona gospodarstw domowych - szacuje Urząd Regulacji Energetyki.

Jak pisze "Polska" nad projektem pracuje Ministerstwo Gospodarki i Urząd Regulacji Energetyki. Co roku, z powodu niepłacenia rachunków za prąd i gaz odłączonych od sieci jest około 200 tysięcy gospodarstw domowych. By poprawić ich sytuację, legislatorzy przygotowują projekt, który zakłada m.in. udzielanie zasiłków na pokrycie kosztów energii elektrycznej i gazu.

By to uczynić, konieczne są zmiany w ustawie o pomocy społecznej. Według pomysłu Ministerstwa Gospodarki istniejące już dodatki mieszkaniowe mogłyby być przeznaczone na opłacanie rachunków za media. Środki trafiałyby bezpośrednio do dostawców energii. Co ważne, projekt zakłada karanie dostawców energii, w razie, gdyby ci nie informowali gminnego ośrodka pomocy społecznej o planowaniu wstrzymania dostaw do konkretnego gospodarstwa domowego.

Urząd Regulacji Energetyki sporządził listę grup osób, które mogą ubiegać się o dofinansowanie opłat za prąd i gaz. Na zmianach skorzystałyby gospodarstwa wiejskie i rodziny objęte pomocą społeczną z powodu ubóstwa. Na pomoc mogliby również liczyć przewlekle chorzy, długotrwale bezrobotni, rodziny wielodzietne, niepełnosprawni, emeryci i renciści. Jak szacują ekonomiści, dofinansowanie obciążałoby co roku budżet państwa kwotą kilku miliardów złotych.

sobota, 14 czerwca 2008

Polscy urzędnicy...

Polskie truskawki cieszą się w świecie uznaniem. Jest na nie zbyt. Jest dobry odbiorca na naszym terenie, są doświadczeni plantatorzy. Tylko ludzi do zbiorów nie ma, więc postanowiliśmy sprowadzić zbieraczy z zagranicy. Przygotowania zajęły pół roku. W ostatniej chwili całą naszą pracę zniszczyli urzędnicy z Ministerstwa Pracy. Straciliśmy włożone pieniądze i dochody z truskawek, państwo polskie straciło podatki. Nie mogę tego zrozumieć – kręci głową Stefan Zalewski z Łobza na Pomorzu Zachodnim, który od trzech lat z synem uprawia 5 ha truskawek we wsi Karwowo.

Plantator Andrzej Dec (największa plantacja pod Łobzem – 30 ha truskawek): – Pierwszy raz w życiu widziałem moją żonę płaczącą. Sam z tego stresu chudnę, muszę się leczyć.

Anna Pustelnik-Misiewicz (20 ha truskawek): – Ludzie w urzędach nie zdają sobie sprawy, że prowadzenie plantacji to ryzyko finansowe i ciężka praca. Dlatego lekką ręką decydują o naszym być albo nie być.Plantator Bolesław Więckowski (12,5 ha): – To jest wielkie świństwo.

Panie grillują w ogródkach

Okolice Łobza to centrum Pomorza Zachodniego. Nie bez powodu nazywane są Małymi Bieszczadami. Teren faluje jak na pogórzu. Rzeka Rega płynie w głębokim wąwozie, wśród starego lasu.

– Osiem lat temu kupiliśmy 17 ha ziemi w sąsiadującej z Łobzem gminie Radowo Małe. Dziś mamy 100 ha, w tym 30 ha pól truskawkowych. Uprawiamy też maliny, rabarbar i zboża. To jest nasz sposób na życie – opowiada Katarzyna Dec.

Plantacje owoców rosły wokół Łobza jak na drożdżach.

– Od 20 lat uprawiam truskawki, ale zawsze na dzierżawionych kawałkach ziemi. W 2001 r. kupiłem 25 ha od Agencji Nieruchomości Rolnych – opowiada plantator Bolesław Więckowski. Zainwestował ok. 30 tys. zł w deszczownie, studnię i agregat prądotwórczy. Połowę pieniędzy odzyskał z unijnego programu.

Od kilku lat łobescy plantatorzy mieli kłopoty ze znalezieniem chętnych do zbiorów. Ale naprawdę tragicznie zrobiło się w minionym roku. – Zamiast 300 ludzi miałam 70 osób, chociaż zarobić u mnie mogli i 150 zł dziennie. Powinnam zebrać 300 ton truskawek, a zebrałam połowę. Straty wyniosły jakieś 300 tys. zł – opowiada Katarzyna Dec.

– Moja plantacja jest przy wsi popegeerowskiej. Myślałem, że to dobra lokalizacja, bo ludzie tam pracy nie mają, więc chętnie latem dorobią. Myliłem się. Panie mężów za granicę wysłały, a same w ogródkach grillują – zżyma się Stefan Zalewski.

Próbował pozyskać bezrobotnych do prac sezonowych z Urzędu Pracy w Łobzie. Ale akurat w czasie zbiorów truskawek urząd zaplanował roboty interwencyjne. – Prosiłem o przesunięcie robót o miesiąc. U nas bezrobotni zarobiliby za ten czas ponad 2000 zł, a tam za 400 zł kwiatki skubią. Przedstawiciel urzędu odmówił, gdyż, jak publicznie stwierdził, rolnictwo nie jest w obrębie zainteresowania łobeskiego Urzędu Pracy – dodaje Stefan Zalewski.

„Operacja Tajlandia”

Z urzędniczego „nie, bo nie” zrodziła się „Operacja Tajlandia” – wspólna inicjatywa plantatorów i należącej do Szwedów spółki z o.o. Polarica Poland, która od wielu lat skupuje łobeskie truskawki.

– Nasza spółka matka współpracuje z firmą w Tajlandii, która przysyła do Szwecji ludzi do zbiorów jagód. Przyjeżdżają na wizy turystyczne, bo zbierać jagody w szwedzkich lasach może każdy. Ponieważ po drodze jest Polska, mogliby się zatrzymać w Łobzie na trzy tygodnie, wyzbierać truskawki i pojechać do Szwecji – opowiada o pomyśle Barbara Kirkowska, wiceprezes Polarica Poland.

Anna Pustelnik-Misiewicz uprawia truskawki od 14 lat. Przed rokiem grad zniszczył 90 proc. plantacji. Do dziś nie dostała przyznanego kredytu klęskowego. Od pół roku biega po urzędach i donosi kolejne dokumenty, więc ma mało czasu na szukanie pracowników. Dlatego z ulgą przystąpiła do „Operacji Tajlandia”.

– Z Polaricą współpracuję 14 lat i wiem, że dotrzymają danego słowa. Byłam spokojna, że Tajowie moje truskawki zbiorą. U nas bezrobocie to fikcja. Ludzi trzeba prosić, by zechcieli zarobić 150 zł dziennie. Polacy nigdy na plantacji osiem godzin nie zbierają. Tajowie przyzwyczajeni są do upałów i robót polowych – wyjaśnia.

Choć łobeskim plantatorom potrzeba tysiąc zbieraczy, to zdecydowali się sprowadzić na początek 290 Tajów. Do operacji przystąpiło sześciu plantatorów – kluczowych dostawców Polariki.

Zielone światło z urzędu

– Najważniejsze było ustalenie, czy Tajowie będą potrzebowali pozwolenia na pracę w Polsce. W styczniu prawnik z wynajętej przez nas kancelarii wystąpił w tej sprawie do zachodniopomorskiego Urzędu Wojewódzkiego. Szczegółowo opisał, co chcemy zrobić i w jaki sposób – dodaje prezes Kirkowska.

Odpowiedź nadeszła w styczniu. Karol Lipiński, kierownik oddziału rynku pracy w wydziale polityki społecznej, dał operacji zielone światło. W piśmie jednoznacznie stwierdzał, powołując się na art. 88 ust. 1 pkt 3 ustawy o promocji zatrudnienia, że w tym konkretnym wypadku „nie istnieje obowiązek legitymowania się zezwoleniami na pracę”.

W marcu plantatorzy i szefowie Polariki spotkali się z właścicielem tajlandzkiej firmy Sin Sun Sine Co. Ltd oraz przedstawicielami szwedzkiej firmy zajmującej się sprowadzaniem tajskich zbieraczy jagód u siebie. Koordynowania i obsługi prawnej przedsięwzięcia podjął się zarząd Polariki. Ustalono warunki umowy, sprawy logistyczne i pierwszą wersję umowy. Oddelegowani Tajowie mieli pracować na plantacjach nie dłużej niż 30 dni pod okiem swoich brygadzistów i zarabiać według polskich stawek. Zgodnie z polskim prawem.

– Zaczęliśmy przygotowywać mieszkania. Zarezerwowałem pokoje w okolicznych hotelikach i kwaterach. Wpłaciliśmy kaucje po ok. 5000 zł – mówi Bolesław Więckowski.

Ambasada się nie wyrabia

– U nas żadnej bazy hotelowej w okolicy nie ma, a mieliśmy zakwaterować 180 ludzi. Dlatego zdecydowaliśmy się kupić puste budynki popegeerowskie – opowiada Katarzyna Dec. Budynki kosztowały 136 tys. zł. remont i adaptacja ok. 160 tys. zł. Rodzina wzięła kredyt pod zastaw domu teścia. – Kupiłam 180 łóżek, komplety pościeli, wyposażyliśmy kuchnie i sanitariaty, by ludzie mieli dobre warunki – wylicza Katarzyna Dec.

– Sprowadziłem dwóch górali, którzy bardzo solidnie wyremontowali te ruiny – dodaje Andrzej Dec.

Anna Pustelnik-Misiewicz: – Miałam przyjąć 50 osób. W zaprzyjaźnionym gospodarstwie agroturystycznym właściciele zainwestowali w rozbudowę, bo tyle miejsc nie mieli.

Polarica i tajska firma też nie próżnowały. Tajowie złożyli dokumenty i wpłacili pieniądze w Ambasadzie Polskiej w Bangkoku. – W kwietniu dostaliśmy informację, że polska ambasada zwróciła wnioski z powodu braku możliwości przygotowania tylu wiz na czas. Szybko polecieliśmy całym zarządem do Bangkoku na spotkanie z konsulem i ambasadorem. Okazało się, że brakuje komputera i stanowiska. Nasz prawnik uzyskał w MSZ deklarację, że pomogą zorganizować pracę w ambasadzie, aby wizy były wydane na czas – wylicza Kirkowska.

Bardzo zajęty urzędnik

Przyszedł maj, padało, truskawki obficie kwitły, Decowie kończyli remont kupionych budynków. Grom spadł nie z jasnego nieba, ale z Ministerstwa Pracy.

– Na początku maja ambasada poinformowała nas, że wiz nie wystawi, bo zasięgnęła w naszej sprawie opinii Ministerstwa Pracy. A tam stwierdzono, że Tajowie muszą mieć zezwolenia na pracę. Przy czym urzędnicy ministerstwa, a dokładnie podpisany pod pismem do ambasady Janusz Grzyb, dyrektor Departamentu Migracji, powołał się na ten sam przepis, co Urząd Wojewódzki w Szczecinie – opowiada Barbara Kirkowska.

Jeszcze raz Polarica wystąpiła do Urzędu Wojewódzkiego, przesyłając umowę z tajlandzką firmą. Jeszcze raz naczelnik Karol Lipiński potwierdził na piśmie, że robotnicy nie potrzebują pozwolenia.

– Próbowaliśmy to wyjaśnić w ministerstwie. Z uwagi na zbliżający się czas zbiorów prosiliśmy o szybką odpowiedź. Marcin Kulinicz, prowadzący naszą sprawę, był bardzo zajęty. Udało mi się dodzwonić dopiero 29 maja. Na moją prośbę o spotkanie odpowiedział, że musimy się zwrócić na piśmie do dyrektora departamentu. Na moje pytanie o różne interpretacje tego samego przepisu przez dwie państwowe instytucje stwierdził, że opinia Urzędu Wojewódzkiego była ogólna. Rozmowę prowadził lekceważąco i arogancko, wyśmiewając nasz pomysł i przygotowania. Napisaliśmy skargę do dyrektora departamentu, prosiliśmy też pana dyrektora Grzyba o spotkanie, ale do dziś nie odpowiedział – opowiada wiceprezes Kirkowska.

Polarica i plantatorzy podliczyli, ile utopili w całym przedsięwzięciu. Wyszło prawie pół miliona. Do tego dojdą setki tysięcy z niezebranych truskawek.

Bożena Diaby, rzecznik Ministerstwa Pracy: – Firma powinna wystąpić o pozwolenie na pracę dla pracowników spoza Unii. Takie pozwolenie otrzymuje się po tzw. teście rynku pracy. W województwie zachodniopomorskim stopa bezrobocia wynosi 15 proc. (ok. 40 tys. bezrobotnych), w okolicach Stargardu – 21 proc.(20 tys. osób bez pracy). Firma nie złożyła ofert w urzędzie pracy, próbowała za to ściągnąć obywateli Tajlandii, i to omijając procedurę otrzymania pozwolenia na pracę.

– Nasze zbiory będą takie jak Bóg da, a urzędnicy pozwolą – mówi z goryczą Stefan Zalewski.

Z Marcinem Kuliniczem nie udało się skontaktować. Przebywa w Brukseli w delegacji służbowej.

Andrzej Dec nie panuje nad nerwami. Mówi, że zamierza zrzec się polskiego obywatelstwa.


Źródło: http://www.rp.pl/artykul/147835.html
Utworzone w programie przeglądarka Flock

środa, 28 maja 2008

Prawda o religii

http://i203.photobucket.com/albums/aa74/harrowlawl/sciencevsreligion.jpg

Stworzone w programie przeglądarka Flock

wtorek, 20 maja 2008

Skandynawska gospodarka

Oto jak szwedzi widzą ową gospodarkę, zgodnie z relacjami Johnny Munkhammara:

Naśladujcie skandynawskie rozwiązania, a nie problemy!

… Z wielkim zainteresowaniem śledziłem, co działo się we wschodniej i środkowej Europie w ciągu ostatnich piętnastu lat. Pamiętam, że wielu ludzi uważało, iż ogromna bieda, ogromne bezrobocie i zależność od pomocy zagranicznej będą przeznaczeniem państw postkomunistycznych jeszcze przez długie dziesięciolecia. Założenia te okazały się błędne. Oczywiście, były i nadal są tu jeszcze liczne problemy. Ale Europa Zachodnia może wam zazdrościć ilości inwestycji, wzrostu wskaźników handlowych i wzrostu gospodarczego. Pro-rynkowe reformy, które przeprowadzono na Słowacji miały niesamowite efekty. Podatek liniowy stał się tematem ogólnoświatowej dyskusji. Wiem, że teraz Słowacja ma nowy rząd. Nie zamierzam oceniać jego programu. Mogę tylko stwierdzić, że reformy, które do tej pory przeprowadzono na Słowacji przyniosły wam uznanie i niezwykle dobre wyniki. Wiem jednak, że dziś wielu obraca wzrok w kierunku państw skandynawskich, być może również tutaj, na Słowacji. I to jest właśnie tematem mojego wystąpienia.

***

Większość państw Europy Zachodniej przeżywa już od wielu lat poważne problemy gospodarcze, nawet wówczas, kiedy cykl gospodarczy znajduje się w fazie koniunktury. Ich podstawowymi problemami są niski wzrost gospodarczy, wysokie bezrobocie i ilość osób zależnych od pomocy państwa. Z tego powodu politycy starają się znaleźć inspirację dla rozwiązania kłopotów własnych państw w doświadczeniach krajów innych.
Większość polityków wie, co należy zrobić. Ktoś z nich stwierdził: „wiemy, co trzeba zrobić, ale nie wiemy, jak zapewnić, żeby ludzie nas potem znowu wybrali”. Tak więc większość rządów stara się przeprowadzać takie reformy, które są „przyjemne” w krótkiej perspektywie. Starają się znaleźć jakieś „łatwe” rozwiązanie. I zamiast spoglądać na przykład państw, które przeprowadziły radykalne reformy i osiągnęły sukces, wolą szukać inspiracji w krajach, które radykalnych reform nie robiły, a pomimo to jak na razie odnoszą sukcesy.
Dlaczego radykalne reformy nie mają szans? Na przykład w zachodniej Europie wielu ludzi jest zależnych od państwa. Dlatego nie poprą oni nigdy zmian, które obniżyłyby pomoc społeczną. A ludzie, którzy są chronieni przez regulacje rynku pracy nie będą popierać jego liberalizacji, która by stworzyła miejsca pracy także dla innych. W ten sposób powstają dla reform kolejne przeszkody nie do przebycia. I dlatego politycy wolą poszukiwać łatwiejszych rozwiązań. Odpowiedzią na ich dylematy są kraje skandynawskie. Wydaje się, że są one w stanie połączyć wysoki poziom wzrostu gospodarczego z rozbudowanym państwem opiekuńczym, a więc z wysokimi podatkami, z ogromnym systemem pomocy społecznej i bezpieczeństwa socjalnego. Wiele rządów uważa, że dzięki temu przykładowi znalazły drogę do łatwego sukcesu bez niewygodnych i niepopularnych zmian.
To jednak pomyłka – i to z kilku powodów. Jak zwykle, kiedy ktoś próbuje rozwiązywać problemy bez rzeczywistego rozwiązywania problemów. Chciałby pokazać, gdzie popełniono błąd i jaka tak naprawdę nauka płynie z modelu skandynawskiego.

***

Model skandynawski przypomina trochę UFO. Każdy o nim słyszał, a niektórzy nawet myślą, że wiedzą, co to jest. Ale tylko niewielu tak naprawdę go zna w sposób szczegółowy, wie jak działa i czy w ogóle istnieje.

Najpierw chciałbym podkreślić, że nie istnieje nic takiego jak „model skandynawski”. Pomiędzy poszczególnymi krajami północnej Europy są tak duże różnice, że pod wieloma względami stanowią one w ramach Europy własne przeciwieństwa, np. jeśli chodzi o rynek pracy, podatki czy emerytury.
Po drugie, kraje skandynawskie odnoszą sukcesy tylko w niektórych dziedzinach, które w dodatku różnią się od siebie w poszczególnych państwach. Jeżeli chcecie uogólnić fakt „odniesienia sukcesu”, musielibyście również zrezygnować z przedstawienia różnorodnych przyczyn, które do sukcesu doprowadziły.
Po trzecie, sukces osiągają one wyłącznie w dziedzinach, w których przeprowadzono pro-rynkowe reformy, rezygnując z tradycyjnego modelu państwa dobrobytu. A tam, gdzie problemy nadal trwają, ich przyczyną jest właśnie brak takich reform.
Ważne jest, aby brać sobie przykład z właściwych rozwiązań. Wiedzieć, co trzeba skopiować, a co ominąć szerokim łukiem. Jeżeli – prowadzeni pragnieniem naśladowania matematycznego geniusza - będziemy brać przykład także z jego nałogu palenia, nasze umiejętności matematyczne nie poprawią się, ale nasze zdrowie się pogorszy.
Z krajów skandynawskich nie należy brać przykładu o ile chodzi o rozbudowane państwo z wysokimi podatkami, regulacjami i społecznymi monopolami – to wszystko jest źródłem problemów. Jednak niektóre pro-rynkowe reformy, które przeprowadzono w kilku dziedzinach osiągnęły sukces i mogłyby stać przedmiotem analizy.

***

Zanim przejdziemy do analizy poszczególnych krajów skandynawskich, chciałbym w skrócie przypomnieć europejski model państwa opiekuńczego i jego korzenie historyczne. W pewnym sensie każde z państw skandynawskich jest jego częścią.
Oczywiście pomiędzy krajami zachodnioeuropejskimi istnieją różnice, tak samo jak wśród państw skandynawskich, jednak można odnaleźć pewne cechy wspólne. Obciążenie podatkowe jest bardzo wysokie, a z 20% w roku 1950 wzrosło do 40-50% w 1980, kiedy dalszy wzrost został powstrzymany. Państwo finansuje w ten czy w inny sposób służby takie jak edukacja, opieka zdrowotna dla dzieci i seniorów. Model ten w różnych formach zapewnia także system bezpieczeństwa socjalnego: regulowane przez państwo systemy emerytalne oraz zasiłki dla bezrobotnych, zasiłki chorobowe, wcześniejsze emerytury itp. Rynek pracy również podlega wyraźnej regulacji państwa lub regulacjom systemu korporacyjnego.
Model ten powstawał przede wszystkim w latach 1950-1980. Zawsze mówiło się, że jego celem jest dobrobyt społeczeństwa. Były jednak również przyczyny:
- po pierwsze wielu polityków na Zachodzie wierzyło wówczas w gospodarkę centralnie planowaną. Monopol miał być najlepszym sposobem na efektywne wykorzystanie zasobów. Tak więc szkoły, opieka zdrowotna, opieka nad ludźmi starszymi, system emerytalny, stały się monopolami państwowymi.
- drugim czynnikiem są wybory: w celu zdobycia poparcia wyborców politycy obiecywali ludziom jeszcze więcej zasiłków i innych „wygód” zapewnianych przez państwo. W ten sposób rok po roku, wybory po wyborach, podatki rosły a państwo stawało się gwarantem coraz większej ilości „służb”. Nie mówiąc już o partykularnych interesach, które miały w całym procesie swój niebagatelny udział.
Państwo się rozrastało, nie miało to jednak nic wspólnego z dobrobytem obywateli. Istotą całego modelu było, że tylko jeden subiekt może zapewniać służby socjalne i bezpieczeństwo socjalne.
To zasadnicza różnica w porównaniu do sfery prywatnej. Prywatne firmy, własność prywatna, wolna konkurencja, zysk – wszystko to jest w sferze publicznej zakazane. Jak już mówiłem, model ten przeżywa obecnie poważne problemy. Wybrane liczby wystarczą do zilustrowania całej opowieści:
Znanym celem „Strategii Lizbońskiej” miało być zniwelowanie różnicy dzielącej gospodarki UE i USA do roku 2010. Od tamtego czasu, od roku 2000 różnica ta jeszcze się zwiększyła. W rzeczywistości przeciętny mieszkaniec w 38 amerykańskich stanach jest bogatszy niż przeciętny obywatel któregokolwiek państwa europejskiego z wyjątkiem Luksemburga. A przeciętny Amerykanin jest o 35% bogatszy od przeciętnego Europejczyka. Również poziom zatrudnienia jest wyższy w Stanach Zjednoczonych. Od roku 1970 do 2003 poziom zatrudnienia wzrósł w USA o 58,9 miliona, tzn. o 75%. We Francji, Niemczech i Włoszech łącznie o 17,6 miliona, czyli o 26%.
Ale najlepsze porównania można przeprowadzić wewnątrz Europy. Dania ma poziom zatrudnienia 76%, ale Polska 53%. Bezrobocie wśród młodzieży przekracza 20% w Grecji, Włoszech, Szwecji, Francji, Belgii i Finlandii, a wynosi od 5 do 8% w Irlandii, Holandii i Danii.
W przypadku wzrost gospodarczego i zatrudnienia najlepsze wyniki osiąga Irlandia, Holandia i Brytania (w Europie Zachodniej) oraz niektóre państwa wschodnioeuropejskie. A bez wzrostu nie można zapewnić żadnych warunków społecznych. Największe problemy mają jednak kraje, w których stopień państwowej ingerencji w życie społeczeństwa jest największy: Niemcy, Włochy, Francja. Problemy nie są dziełem przypadku. Gospodarka centralnie planowana nigdy nigdzie nie działała i działać nie może. Wiemy, jakie samochody wyprodukuje monopol państwowy – dlaczego więc myślimy, że dostaniemy od niego dobrą opiekę zdrowotną? Zazwyczaj używam przykładu trabanta i BMW, ale skoro jestem teraz w Bratysławie: uważam, że porównanie między wozami marki Škoda przed 20 laty i obecnie to też dobry przykład.
Wysokie podatki powodują słaby wzrost gospodarczy i są hamulcem tworzenia nowych miejsc pracy. Liczne analizy ekonomiczne nie pozostawiają w tym względzie żadnych wątpliwości. Wysokie zasiłki dla bezrobotnych i dla osób na zwolnieniu chorobowym odstręczają od pracy i prowadzą wielu ludzi do zwykłego pasożytnictwa. Monopole państwowe są tak samo złe jak każdy inny monopol, zwłaszcza wtedy, kiedy mają coś zaoferować. A regulacja rynku pracy spowalnia dodatkowo powstawanie nowych miejsc pracy.
Kraje skandynawskie w dużej mierze wprowadziły ekstremalną wersję modelu centralnie planowanego państwa opiekuńczego. Jak to wobec tego możliwe, że na państwa te często spogląda się z zazdrością? Chciałbym wyjaśnić to zagadnienie najpierw na przykładach poszczególnych państwach, a następnie poprzez analizę ich wspólnych cech.

***

Szwecja

To nie tylko kraj pięknych kobiet, święta letniego przesilenia, Bjorna Borga i – być może – najlepszych hokeistów. To historia państwa, który gospodarkę wolnorynkową wymienił na socjalizm, a następnie zrobił kilka kroków z powrotem w kierunku wolności gospodarczej. Ponieważ chodzi o mój kraj ojczysty, poświęcę mu trochę więcej miejsca. W latach 1890-1950 Szwecja miała jeden z najwyższych poziomów wzrostu gospodarczego na świecie, ze średnim obciążeniem podatkowym 10 do 20%. Dziedzictwo tego okresu to jeden z głównych czynników obecnego dobrobytu. Z 50 największych firm w Szwecji tylko jedna powstała po roku 1970. Był to kraj z wolnym rynkiem i ograniczoną rolą państwa, który z żebraka stał się bogaczem.
Kiedy Szwecja stała się krajem socjalistycznym obciążenie podatkowe wzrosło ponad dwukrotnie, przedsiębiorstwa były znacjonalizowane, państwo rozszerzało swój monopol społeczny itp. Wyniki? Według OECD PKB państwa per capita był w roku 1970 czwarty najwyższy na świecie. Obecnie Szwecja ma 13 pozycję. Inflacja i bezrobocie wyraźnie wzrosły.
Na początku lat 90-tych wprowadzono mimo wszystko pewne reformy rynkowe, które polepszyły działanie gospodarki. Doszło do liberalizacji rynku telekomunikacyjnego, niewielkiej obniżki podatków, zgoda na powstanie prywatnych firm w sferze służby zdrowia, uniezależnienie banku centralnego i reformy systemu emerytalnego.
We wszystkich gałęziach, które poddano liberalizacji odnotowano wzrost. Zatrudnienie wzrosło a kolejki oczekujących w szpitalach skróciły się. Ale w tej chwili od tamtych reform upłynęło już 10-15 lat i ich pozytywne rezultaty są coraz mniej odczuwalne. Wiele dziedzin nie zostało zreformowanych, i właśnie tam mamy dziś największe problemy. Według niezależnych instytucji ogólne bezrobocie w kraju wynosi od 15 do 20%. Wzrost zatrudnienia był w latach 1995-2004 czwarty najniższy w UE-15. Bezrobocie wśród młodzieży wynosi 23% i jest piąte najwyższe w Unii. Centroprawicowy rząd, który powstał po niedawnych wyborach większość obietnic kierował na sprawy budżetu i właśnie zagadnienie reformy rynku pracy. Takie reformy byłyby logicznym krokiem w kierunku budowania wolnego rynku w Szwecji.

Dania

Dania to kraj projektantów, elektrowni wiatrowych i policyjnych thrillerów. A gdyby to nie starczyło, Duńczycy znani są dzięki swojemu modelowi „flexicurity”. Mają efektywny rynek pracy i wielu chciałoby brać przykład z ich instytucji. A więc jaki to przykład?
W 1970 roku Dania była – z punktu widzenia PKB na jednego mieszkańca – trzecią najbogatszą gospodarką świata, za USA i Szwajcarią. W 2003, po ponad 30 latach ekspansywnego państwa opiekuńczego, zajmują miejsce siódme. Niedawno wprowadzone zmiany – np. łatwiejsze reguły zwalniania pracowników – sprawiły, że spadek dobrobytu nie nabrał bardziej dramatycznych rozmiarów.
Rynek pracy w Danii to sfera dużych sukcesów. Bezrobocie wśród młodzieży jest najniższe w Unii a co do poziomu zatrudnienia Dania należy do światowej czołówki. Co roku około jednej piątej pracowników straci pracę, ale bardzo szybko wszyscy znajdują sobie nową. Czy wobec tego „flexicurity” to coś więcej niż tylko niezbyt trafne „hasło reklamowe” duńskiego modelu? Mówi się, że to kombinacja elastyczności i bezpieczeństwa socjalnego. Po pierwsze elastyczny rynek pracy, bez ograniczeń przy zatrudnianiu i zwalnianiu. Po drugie wysokie zasiłki dla bezrobotnych. Po trzecie aktywna polityka rynku pracy prowadząca do ponownego zatrudnienia bezrobotnych.
Które części systemu są najważniejsze? Niektórzy twierdzą, że połączenie elastyczności oraz bezpieczeństwa socjalnego stanowi o sukcesie modelu „flexicurity”. Ale sam model nie pozostawia wątpliwości, które elementy są gwarancją jego sukcesu. Kraje, w których główną zasadą jest elastyczność rynku pracy rozwijają się szybko, natomiast te, w których przeważa nacisk na bezpieczeństwo socjalne pogrążają się w marazmie.
Niektórzy argumentują, że ludzie – wyborcy – nie pozwolą forsować wyłącznie elastyczność. Że trzeba im też dać bezpieczeństwo. Osobiście nie widzę powodu, dla którego elastyczność, która tworzy miejsca pracy nie mogłaby być akceptowalna. Jednak nawet wtedy, gdy nie jest akceptowana, nie powinno się przyjmować jako pewnik, że bezpieczeństwo musi zapewnić państwo. Prywatny zysk i ubezpieczenie na pewno lepiej załatwiłoby sprawę.

Finlandia

Kraj tysiąca jezior i Nokii. A także państwo, które znalazło się w długotrwałym i niedobrowolnym związku z ZSSR, zarówno w sferze polityki bezpieczeństwa jak i gospodarczej, a z tego powodu poniosło wielkie straty po kolapsie sowieckiego imperium. Teraz jednak Finlandia słynie ze swej dynamicznej gospodarki.
Podczas kryzysu rząd zaczął ograniczać wydatki, przyspieszył prywatyzację i wyeliminował podwójne opodatkowanie dywidend. Wydatki publiczne obniżyły się w latach 1993-2003 o dziesięć punktów procentowych. Rezultatem był zawrotny wzrost majątku prywatnego, zysków firm i dochodów z podatków.
Umożliwiło to obniżenie progów podatku dochodowego od osób fizycznych o sześć procent dla wszystkich grup dochodowych, średnio na 35% z wcześniejszych 41%. Finlandia otworzyła się na procesy globalizacyjne, przeprowadziła reformę systemu emerytalnego i wybudowała nową elektrownię jądrową. Zmiany te stanowiły wyraźny impuls dla gospodarki kraju. I znowu powtarza się ten sam schemat: reformy zmierzające w kierunku wolnego rynku prowadzą do rozwiązania problemów. tradycyjne państwo opiekuńcze lub model społeczny, które ponoszą odpowiedzialność za ich powstanie, prawdziwych reform nie są w stanie wygenerować.

Norwegia

Norwegia to kraj cudownych fiordów, ropy i wełnianych swetrów. To także jeden z najbogatszych krajów Europy (z punktu widzenia poziomu PKB na mieszkańca), w dodatku z niskim bezrobociem. W dużej mierze chodzi o specyficzny przypadek, ponieważ ogromną część dochodów państwa stanowią zyski z ropy i gazu. Z takim bogactwem kraj może prosperować nawet, jeżeli system państwa opiekuńczego jest bardzo rozwinięty.
Jednak również tutaj doszło do pewnego odrodzenia ideałów wolnego rynku: Norwegia zliberalizowała wówczas rynki finansowe, zlikwidowała monopol państwowy w dziedzinie radiofonii i telewizji i pozwoliła na powstanie prywatnej służby zdrowia. A kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych do władzy wróciła „umiarkowana” (czyli lewicowa) Partia Pracy, podjęto decyzję, że państwo nie będzie przeprowadzać rewizji owych kroków. Centrowo - prawicowa koalicja ponownie wygrała wybory w roku 2001 i dzięki czemu zmiany były kontynuowane: wprowadzono np. konkurencję pomiędzy prywatnymi i państwowymi szkołami. W drugiej jednak strony obecna socjalistyczna koalicja zwyciężyła w 2005 roku w hasłami „słabszego rynku i silniejszego państwa”.

Islandia

Gejzery, wulkany i kilka lat prawdziwego cudu gospodarczego – oto Islandia. Ta wyspa na granicy Arktyki należy dziś do grupy najbogatszych krajów świata. Jednak do końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku społeczeństwo islandzkie miało cechy wyraźnie socjalistyczne, takie jak wysokie podatki czy duży stopień ingerencji państwa w przedsiębiorczości. Od początku lat dziewięćdziesiątych miała tu miejsce znaczna liberalizacja.
Podatki dla firm obniżono z 45% na 18% w 1991, a podatek od dochodów na 23,75 z 32,8. W tym samym okresie doszło do prywatyzacji większości firm państwowych oraz wprowadzenia bardziej przejrzystych reguł ingerencji państwa w działanie rynku. W latach 1995-2005 Islandzki PKB wzrastał co roku średnio o 4,3%. Siła nabywcza rosła od 1995 z każdym rokiem, a bezrobocie wynosi obecnie 1,6%.
W ostatniej dekadzie Islandia stała się jednym z krajów najszybciej zdążających dekle stronę wolnego rynku. Zrezygnowała z bardzo centralizowanej gospodarki oraz rozpoczęła proces liberalizacji. Pomimo pewnych problemów gospodarczych, w ostatnim czasie z całą pewnością przeżywa okres niebywałego wzrostu dobrobytu.

***

Można więc dojść do wniosku, iż kraje skandynawskie zdobyły sukces wtedy, gdy ich ekonomia nastawiona na gospodarkę rynkową z niskimi podatkami i ograniczonym państwem. Później nastała era socjalizmu: sukcesy odeszły w niepamięć, problemy zaczęły się gromadzić. W ostatnim czasie przeprowadzono tam pro-rynkowe reformy w zupełnie innych sektorach gospodarki, które ponownie przyniosły im sukces, czy chodziło o telekomunikację (Finlandia), rynek pracy (Dania), bankowość (Islandia), ubezpieczenia prywatne (Szwecja) itd.
Analiza empiryczna potwierdza tylko, że rynek i reformy wspierające wolną wymianę prowadzą do sukcesu. Potwierdza wnioski licznych prac teoretycznych, które pokazują, że niskie podatki prowadzą do wzrostu gospodarczego a wolny rynek pracy stwarza nowe miejsca pracy. Na pewno mogą z tych przykładów czerpać inne państwa. Starajcie się zwalczać wielkie, socjalistyczne państwo opiekuńcze i kontynuować pro-rynkowe reformy.
Kraje skandynawskie dają właśnie lekcję wyzwalania się z pęt „wielkiego państwa” – niezależnie od tego czy w konkretnych krajach nazywa się go „państwem dobrobytu” czy też „modelem społecznym”. Dają lekcje tego, że pro-rynkowe reformy działają. Kraje skandynawskie przeprowadziły różne reformy, jednak nie można ich porównywać z liberalnymi reformami np. w Irlandii, Wielkiej Brytanii, Estonii czy Słowacji – dlatego też nie osiągnęły one porównywalnych wyników.
Można by zaryzykować takie porównanie: kraje skandynawskie odniosły sukces gospodarczy w tym sensie, w jakim np. wiele osób na wózku inwalidzkim może stać się świetnymi tenisistami. Mogą być nawet o wiele lepsi niż ja sam. To jednak nie dzięki wózkowi inwalidzkiemu, tylko pomimo tego. Cały czas ich pozycja wyjściowa jest gorsza, ale starają się to zrekompensować w inny sposób. Podobnie kraje skandynawskie zachowały dużą część swojego systemu państwa opiekuńczego, ale w wielu innych dziedzinach przeprowadzili ważne reformy, ażeby zrekompensować problemy z tym związane.

***

Na koniec kilka słów o przeszłości. Istnieją pewne tendencje, z którymi w większym czy mniejszym stopniu muszą zmierzyć się wszystkie kraje Europy, wśród nich również kraje skandynawskie. Również w krajach skandynawskich prowadzona jest na ten temat dyskusja, która będzie prowadziła do zasadniczych zmian.
- Po pierwsze mamy globalizowaną światową gospodarkę, która wspiera handel, inwestycje, wzrost gospodarczy i prosperitę. Rezultatem jest wzrost stopnia konkurencji oraz zmiany strukturalne w firmach oraz w strukturze rynku pracy. A to dopiero początek. Do chwili obecnej w rynku światowym uczestniczy jedynie 20% mieszkańców Chin i Indii. Stawia to przed nami wielkie wymagania: musimy być konkurencyjni, otwarci a przede wszystkim zdolni do szybkiej adaptacji do zmian. Reformy wspierające wolny rynek są więc z tego punktu widzenia jeszcze ważniejsze.
- Po - drugie zagadnienie rozwoju demograficznego. To, że żyjemy dłużej to niewątpliwy sukces. Ale systemy wybudowane dla innego typu społeczeństwa należy zmienić. Nie można zachować finansowanych przez państwa systemów emerytalnych i służby zdrowia, jeżeli nie chcemy ogromnego wzrostu podatków. Nie możemy też zmuszać ludzi, aby w pewnym wieku przestali pracować, ale przeciwnie, zachęcać ich, aby pracować nie przestawali. - Po trzecie – struktura gospodarki zmienia się, przechodząc do produkcji do sektora służb. Analizy pokazują, że im większy jest udział sektora służb w gospodarce, tym większy PKB i niższe bezrobocie. Należy przyśpieszyć to przejście. Dlatego nie możemy chronić starych miejsc pracy i starych struktur. Musimy wpływ zmian łagodzić wyłącznie poprzez re-kwalifikację.

***

Każde państwo europejskie, które chce osiągnąć sukces, musi uważnie przyjrzeć się wymaganiom rzeczywistości i przyszłości. Reformy pro-rynkowe są z tej perspektywy coraz ważniejsze. Kraje skandynawskie zrobiły już kilka kroków w tym kierunku i prawdopodobnie będą kontynuować reformy. Tak więc nauką, którą można zapamiętać na przykładzie Skandynawii jest: kontynuacja reform rynkowych i ucieczka przed „wielkim państwem”.

Stworzone w programie przeglądarka Flock

poniedziałek, 12 maja 2008

Dostęp do broni

Tylko zacietrzewienie pozwala na akceptację sytuacji, w której hobby polegające na strzelaniu do zwierząt usprawiedliwia posiadanie broni, a chęć obrony żony przed gwałtem już nie – pisze znany radca prawny Włodzimierz Chróścik.

Kierownictwo Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej odcięło się od projektu zmian przepisów o dostępie obywateli do broni już 48 godzin po jego zaprezentowaniu przez Andrzeja Czumę. Pozawerbalny komunikat liderów PO był czytelny – jako eksces na miarę internetowych wynurzeń Janusza Palikota propozycję posła Czumy należało spektakularnie spacyfikować.

Uzbrojony Polak straszy

To źle dla zwolenników liberalizacji, a i dla Platformy nie najlepiej, bo bezrefleksyjne odrzucenie projektu było ze strony tej partii naruszeniem obietnic zaufania oraz szacunku państwa wobec obywateli. Poniechano powołania zespołu ekspertów, odstąpiono od analizy skutków proponowanej regulacji i podjęto polityczną decyzję.

Jeśli jest ona merytorycznie błędna (co pozostaje kwestią otwartą), to domagającej się szerszego dostępu do broni mniejszości odebrano jej prawa bez żadnej przyczyny. A dotyczy to praw nie byle jakich, bo prawo do obrony życia i zdrowia własnego oraz członków rodziny przed bezprawnym zamachem są podstawowymi prawami obywatelskimi. Nawet jeśli konstytucja – zapewniając każdemu ochronę życia – nie gwarantuje dostępu do skutecznych narzędzi tej ochrony. Podkreślić również należy, że polskie przepisy normujące możliwość uzyskania pozwolenia na broń należą obecnie do najbardziej restrykcyjnych w Unii Europejskiej.

W społeczeństwie, któremu od ponad dwu stuleci (z wyjątkiem międzywojennego epizodu) posiadania broni zabraniano, podstawową trudność sprawia większości już samo zrozumienie, że zakaz dostępu obywateli do broni nie jest dogmatem, a argumenty zwolenników jej posiadania nie muszą być z definicji niepoważne. Od PO należy oczekiwać, że wzniesie się ponad uprzedzenia i uważnie sprawę zbada. Wciąż jest to możliwe, warto więc zrelacjonować pokrótce najważniejsze racje zwolenników liberalizacji.

Zakazy dostępu do broni narodziły się jako gwarancje kontroli nad narzędziami przymusu wobec maluczkich, którym wmawiano zresztą, że nie o ową kontrolę chodzi, tylko o to, by będące atrybutem pozycji społecznej miecze nie trafiły w ręce niegodnego plebsu. Ta ideologia ewoluowała następnie, przybierając postać teorii, iż człowiek jest z natury zbyt agresywny i nieprzewidywalny, by można było mu pozwolić na posiadanie broni. Szczególnie akcentowały to formacje ustrojowe traktujące obywateli jak element państwu wrogi. Do dziś zresztą niechęć wobec wizji uzbrojonego społeczeństwa najsilniejsza jest w większości krajów postkomunistycznych. W Polsce koncepcja owej szczególnej niedojrzałości społecznej dodatkowo przez dwieście lat z okładem rozwijana była przez kolejnych okupantów, którym uzbrojony Polak był solą w oku. Starali się wpoić mu niechęć do broni argumentami siłowymi i wykorzystując demagogiczną indoktrynację.

Kto chce zabić, zabije

W Wielkiej Brytanii broni innej niż myśliwska od wielu lat posiadać nie wolno, lecz liczba nielegalnych pistoletów i rewolwerów rośnie lawinowo wraz z przestępczością. Natomiast np. w Czechach czy Niemczech, w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców, legalnej broni jest kilkakrotnie więcej niż w Polsce, bez szkody dla publicznego bezpieczeństwa. To ważne przykłady, bo z krajów bliskich nam kulturowo. Dowodzą, że to nie legalna broń jest przyczyną przestępczości, lecz nierozwiązane problemy społeczne, etniczne itp.

Tezę tę dodatkowo potwierdzają statystyki poszczególnych krajów, z których wynika, że przestępstw z wykorzystaniem legalnej broni nieomal się nie popełnia, a i migracja broni pomiędzy białą a czarną strefą jest niewielka. Analogiczne wnioski wyciąga się z porównania USA ze Szwajcarią i Kanadą – krajów podobnych pod względem dostępności broni, a tak różnych w statystykach przestępczości.

Stany Zjednoczone stanowią zresztą osobne zagadnienie. Kraj ten, z wysoką liczbą zabójstw popełnianych z użyciem broni palnej, przedstawia się jako koronny dowód na fatalny związek pomiędzy rozpowszechnieniem broni a przestępczością. Niesłusznie, skoro i tam przestępstwa popełnia się głównie z użyciem broni nielegalnej, a feralne statystyki windowane są przez mieszkańców różnorakich gett żyjących w warunkach niewyobrażalnej dysfunkcji społecznej.

Oczywiście przestępstwa oraz wypadki z użyciem legalnej broni też się zdarzają, stąd pytanie, czy nie należałoby zakazać dostępu do broni, gdyby miało to uratować choćby jedno życie. Analiza statystyk prowadzi jednak do wniosku, że nasycenie bronią ma wpływ na liczbę zabójstw z jej użyciem, ale nie na liczbę zabójstw ogółem. Jeśli ktoś chce kogoś zabić, zrobi to dowolnym dostępnym narzędziem (nożem, młotkiem czy siekierą) albo i gołymi rękami. Jeżeli zaś takiego zamiaru nie ma, morderstwa nie popełni.

Ponadto dostęp obywateli do legalnej broni wiąże się ze znacznym zmniejszeniem przestępczości. Jak wynika z niedawnych amerykańskich doświadczeń, w trzydziestu kilku stanach w ciągu kilku lat od wprowadzenia prawa pozwalającego na noszenie ukrytej broni przestępczość kryminalna systematycznie malała. W pozostałych zaś rosła lub utrzymywała się na dotychczasowym poziomie. Ponieważ nowelizacje prawa były dokonywane w różnym czasie (co wykluczyło wpływ jakiegoś innego czynnika), wynika z tej prawidłowości wniosek, że licząc się ze zbrojnym oporem, przestępcy mniej spontanicznie podejmują ryzyko bezprawnego zamachu.

“Ludzie pozbawieni moralnej konstytucji zawsze zabijali. Jeśli ktoś chce zabić, zrobi to młotkiem, siekierą albo gołymi rękami”

Czy Ziemia jest płaska

To wymowne dane, zwłaszcza w świetle odwrotnej tendencji obserwowanej w Wielkiej Brytanii, gdzie liczba przestępstw kryminalnych regularnie wzrasta od czasu wprowadzenia zakazu dostępu obywateli do broni. Ta sama prawidłowość objawiła się w Australii. Z punktu widzenia kryminologii nie zaskakuje statystyczna reguła, że rozpowszechnienie legalnej broni ogranicza przestępczość – logiczne jest, że ryzyko natychmiastowej, bezpośredniej i dotkliwej odpowiedzialności za popełnienie przestępstwa zbrodnicze zamiary studzi. Jeśli – jak mówią prawne autorytety – najlepszą prewencją jest wysokie prawdopodobieństwo ukarania przestępcy oraz dolegliwość kary, co może skuteczniej przeciwdziałać przestępczości niż realny strach, że ewentualna ofiara zrani lub zabije napastnika?

Dlatego amerykańscy policjanci w większości są zwolennikami szerokiego dostępu praworządnych obywateli do broni. W USA w dziewięciu przypadkach na dziesięć samo wydobycie broni przez niedoszłą ofiarę zapobiega przestępstwu.

Warto wspomnieć, że mimo usilnych starań przeciwnicy dostępu obywateli do broni nigdy nie obalili tych danych, a wszystkie ich argumenty opierają się na twierdzeniach ignorujących statystykę. Dotyczy to także tezy rodzimych oponentów, wedle której światowe prawidłowości nie potwierdzą się nad Wisłą, bo Polacy są głupsi, bardziej niż inne nacje agresywni i nieodpowiedzialni. Niedawno w USA w ten sam sposób przestrzegano przed liberalizacją przepisów, jak się okazało bezpodstawnie. Zaklęcia „powszechnie wiadomo, że” bardzo przypominają w wykonaniu przeciwników dostępu obywateli do broni niegdysiejsze „każdy wie, iż Ziemia jest płaska, bo jakby nie była, wszyscy byśmy z niej pospadali”.

Mordercze skłonności chirurga

Przy głębszej analizie projektu posła Czumy należałoby odróżniać fakty od filozoficznych założeń, by uniknąć jałowych rozważań, czy broń powinna być zakazana, bo jest przedmiotem przeznaczonym do zabijania. Takie dogmatyczne myślenie pozwala bowiem wierzyć, iż w obronie przed napaścią obywatel musi polegać wyłącznie na państwie, gdyż skuteczna samoobrona jest niecywilizowaną eskalacją przemocy.

Takie rozumowanie prowadzi do wniosku, że osoba zawodowo ciesząca się wystarczającym zaufaniem, by przeprowadzać medyczne operacje czy pilotować samoloty, prywatnie jest a priori podejrzana o mordercze skłonności. Ba, umożliwia nawet głoszenie poglądów, że dwudziestoletni, źle wyszkolony chłopak w policyjnym mundurze ma ten szczególny dar wiarygodności, który nie jest dostępny np. architektowi biurowców, w ramach treningów strzelectwa praktycznego oddającego miesięcznie więcej strzałów niż tenże chłopak w całym swoim życiu. Wreszcie ów myślowy zaułek daje nawet wiarę, iż ten sam policjant, który na służbie i ze służbową bronią jest stróżem porządku publicznego, prywatnie i z prywatną bronią przeistoczyłby się w zabójcę.

Utarło się naiwnie uważać, że głos za dostępnością broni jest głosem za brutalnością, a przeciwko cywilizacji, że wystarczy posiadania broni zakazać, by świat stał się doskonały. Cała historia gatunku homo sapiens pokazuje jednak, że ludzie pozbawieni odpowiedniej moralnej konstytucji zawsze zabijali i nadal będą zabijać. Rzecz więc w tym, by ofiara nie była bezbronna w starciu z agresorem, który wszelkie zakazy ma za nic i swych zbrodniczych narzędzi nie zwykł nabywać w legalnie działającym sklepie.

Poszerzenie dostępu do broni wiąże się i z negatywnymi skutkami – więcej broni to nieuchronnie więcej niepotrzebnych śmierci. Jednakże są i skutki pozytywne – więcej legalnej broni to także znacznie mniej innych niepotrzebnych śmierci.

Samotna szarża posła Czumy

Więcej tragedii to więcej, a mniej to mniej, decydować winna ostateczna liczba – jeśli tysiące śmiertelnych wypadków komunikacyjnych nikomu nie przywodzą na myśl konceptu wprowadzenia zakazu posiadania samochodów, niech i pojedyncze wypadki z udziałem legalnej broni nie będą głównym argumentem w dyskusji o jej dostępności. Jeśli wolność przemieszczania się jest wystarczającą wartością, by dla niej poświęcić wiele istnień, czemu ocalenie wielu istnień nie jest warte zaryzykowania kilku?

Tylko brakiem chłodnej refleksji tłumaczyć można tak wielki opór przeciwko liberalizacji w kraju, w którym każdy może broń posiadać, jeżeli zostanie myśliwym. Tylko zacietrzewienie pozwala na akceptację sytuacji, w której hobby polegające na strzelaniu do zwierząt posiadanie broni usprawiedliwia, a chęć obrony żony przed gwałtem już nie.

Nie jest objawem namysłu ignorowanie zdecydowanie pozytywnych skutków liberalizacji i uleganie argumentom, które w dziedzinie informatyki przekładałyby się na żądanie wprowadzenia zakazu posiadania komputerów, by przeciwdziałać sytuacji, w której zamiast czaić się po gościńcach, zbójcy atakują bankowe strony internetowe. To droga donikąd.

Argumenty za liberalizacją są wystarczająco poważne i liczne, by bez ryzyka śmieszności pochylić się nad inicjatywą Andrzeja Czumy z większą niż dotychczas starannością, mając też świadomość, że podobnie jak nikt inny, i on nie domagał się wprowadzenia w Polsce nieograniczonego dostępu do broni. Zaproponował jedynie, by pozwolenia na broń nie można było uznaniowo odmówić praworządnemu i zdrowemu na umyśle obywatelowi. Ustawowy mechanizm zamiast administracyjnej uznaniowości, co do zasady wszak przez Platformę Obywatelską krytykowanej – oto sedno samotnej szarży posła Czumy.

Autor jest radcą prawnym w firmie Kancelaria Radców Prawnych Włodzimierz Chróścik
Źródło : Rzeczpospolita

Stworzone w programie przeglądarka Flock

poniedziałek, 5 maja 2008

Czemu muszę płacić za leczenie?

Służba zdrowia jest darmowa. Tak mówią, choć zlepek tych 4 słów nie zawiera żadnej logiki. Ale najważniejsze, że darmowa - jak bardzo, przekonał się każdy z Nas, kto musiał się ze służbą zdrowia "bliżej" i "dłużej" zapoznać. Może jednak, wcale nie powinna być darmowa? Ciekawą koncepcję tego przytacza Pan Jan M. Fijor:

Wyobraźmy sobie, że oto Sejm, w trosce o wyżywienie narodu uchwala prawo do „darmowej” żywności. Brzmi to może jak utopia, ale jest możliwe. Skoro mamy „bezpłatne” szkolnictwo czy „bezpłatną” służbę zdrowia, równie dobrze możemy mieć „bezpłatne” wyżywienie. Tym bardziej, że żywność jest znacznie od zdrowia ważniejsza. Wszak bez jedzenia człowiek może wytrzymać jedynie ok. 40 dni, podczas gdy bez służby zdrowia, nawet najciężej chorym, udaje się przeżyć niekiedy rok czy nawet dłużej.

No, więc ta nowa Ustawa o Powszechnym Wyżywieniu gwarantować będzie nieograniczony dostęp do żywności. Wyobraźmy sobie, że idziemy do wybranego sklepu i możemy w nim kupić (pardon: zabrać) co nam się żywnie podoba. Prawo dostępu do wszystkiego spowoduje, iż największym wzięciem cieszyć się będą produkty najsmaczniejsze, albo za takie uchodzące: homary, krewetki, kawior, polędwice, trufle, dziczyzna, sery francuskie, szynka westfalska, w najgorszym przypadku schab bez kości. I trudno się ludziom dziwić, skoro wszystko za darmo.

Nie byłoby problemu, gdyby na świecie występowała nieograniczona ilość homarów, trufli, krewetek, kawioru, polędwic i schabów. Trudność w tym, że jeśliby nawet zaimportować do Polski wszystkie homary czy krewetki znajdujące się w rozsądnym zasięgu (tak, aby się w drodze nie popsuły) i umożliwić ich konsumpcję każdemu Polakowi, który ma na nie ochotę, w ilościach nieskrępowanych, to po pewnym czasie produktów tych by zabrakło. I to pomimo konstytucyjnego obowiązku Powszechnego Kompleksowego Wyżywienia Narodu (w skrócie: PKWN).

W krótkim czasie, każdego konsumenta czekałaby niespodzianka.

Przychodzi do sklepu, ma smak na homara, a tu na stoisku z „owocami morza” napis: „Homarów brak”. Zaczyna rozglądać się za krewetkami, tymczasem pomimo gigantycznych dostaw, krewetek także zabrakło. Może więc świeży łosoś - nie ma, filet z morszczuka – brak, w takim razie filet mrożony z pangi - też nie ma, a paluszki rybne? Zabrakło. Wychodzi na to, że produktem najbardziej zbliżonym do owoców morza będzie…ocet na marynaty ze śledzia, którego sobie ewentualnie sami złowimy. Bierzemy ocet, bo z doświadczenia wiemy, że w systemie powszechnego dostępu także i octu może czasem zabraknąć. Dokładnie taki właśnie scenariusz przerabialiśmy w prl. Co prawda w Polsce Ludowej żywność nie była darmowa, jednakże jej ceny ustalano tak, aby stać na nią było głównie „najuboższych”. Po 45 latach „darmochy” doszliśmy do wniosku, że choćby nie wiem jak doskonałe były ustawy nakazujące powszechne zaopatrzenie ludności, nie ma takiej siły, która by wszystkim zapewniła wszystko, ponieważ stan chronicznego niedoboru jest stanem naturalnym.

Żyjemy w rzeczywistości, w której wszystkiego zawsze brakuje.

Nawet Bill Gates nie może sobie na wszystko pozwolić. Nie może być równocześnie w Redmond, w stanie Waszyngton i doglądać Microsoftu oraz wylegiwać się na Karaibach. Tylko jedno dobro występuje na Ziemi w nieograniczonej obfitości. Jest nim powietrze i dlatego za nie (jeszcze) nie płacimy. Wszystko inne trzeba racjonować, czy jak kto woli reglamentować. W przeciwnym razie każdego z nich zabraknie. Mechanizmem, który sprawia, że homarów, schabów czy nawet chleba nigdy w sklepach nie zabraknie są… ceny.

Los na loterii?

Nie wszyscy się z tym faktem godzą. Zwłaszcza w odniesieniu do służby zdrowia. Mimo iż porada medyczna czy leczenie jest takim samym towarem jak samochód, ciuchy czy wczasy zagraniczne, w percepcji przeciętnego Kowalskiego traktowane są one jak powietrze. Nie protestujemy, gdy sąsiedzi mają więcej pieniędzy od nas i stać ich na lepszy samochód, ładny mebel czy bardziej egzotyczne wczasy, oburza nas jednak ta nierówność w odniesieniu do służby zdrowia. Tutaj Polacy są przekonani, że zasobność czyjegoś portfela nie może decydować o zdrowiu człowieka.

Jeśli społeczeństwo nie godzi się na mechanizm cenowy, musi uporać się z niedoborami w jakiś inny sposób. Pamiętajmy: ani lekarzy, ani pielęgniarek, ani nawet lekarstw, bandaży czy aparatów rentgenowskich dla wszystkich nie wystarczy. Chyba, że przeznaczymy na nie tak ogromną ilość pieniędzy, że zabraknie nam wtedy na buty, ubrania, a nawet i na jedzenie. Kompromis, czyli reglamentacja jest koniecznością.

Jeśli nie ceny, to…kolejka.

Chory zapisuje się w okienku, dostaje numerek i czeka. Ten system dominuje w Polsce od 1945 roku. Jest on „sprawiedliwy”, bo zapewnia wszystkim – tak biednym jak i bogatym – pozornie jednakowe uczestnictwo w systemie opieki medycznej. Problem w tym, że nie zapewnia opieki medycznej. Kolejki do specjalistów trwają niekiedy rok. Wielu chorych zapada w nich na nowe choroby, inni wręcz w nich umierają. Taka sytuacja budzi protesty, stąd konieczność reformy służby zdrowia tak, aby była dostępna dla wszystkich, a jednocześnie darmowa i działała skutecznie.

Problem w tym, że pod nieobecność systemu, w którym pacjenci kupują usługi lekarskie za własne pieniądze, każda inna alternatywa jest niewiele lepsza. Jeśli nie odpowiadają nam kolejki, to inną metodą reglamentacji może być, na przykład, „los na loterii”. Każdego ranka dyrektor szpitala, albo społeczny komitet pacjentów losuje dwie operacje woreczka żółciowego. Tylko dwie, bo w szpitalu brakuje akurat anestezjologów. Wygrani zostają zoperowani, przegrani czekają na uśmiech fortuny w następnych losowaniach. Część z nich pewnie operacji nie doczeka. Innym dość znanym mechanizmem reglamentacji są popularne w czasach Polski ludowej talony, czyli tzw. przydziały; związki zawodowe, albo dyrekcja zakładu przydzielają niektórym ciężarnym żonom i córkom zasłużonych pracowników talony na poród u znanego ginekologa. Kobiety z rodzin mniej zasłużonych pracowników, dla których talonów nie ma, albo urodzą same, albo asystować im będzie mniej wykwalifikowany specjalista. Skutecznym, choć budzącym społeczny sprzeciw mechanizmem reglamentacji są protekcje. Znamy dyrektora funduszu zdrowia, ordynatora albo samego chirurga możemy z nimi załatwić operację czy zabieg poza kolejnością. I wreszcie łapówka, której działania tłumaczyć nie muszę. Zwłaszcza, że łapówka jest właściwie odmianą mechanizmu cenowego, tyle że wykoślawionego.

Osobom dobrze ustawionym, posiadającym rozległe znajomości i wpływy, albo liczącym na swoje szczęście takie system reglamentacji mogą nawet odpowiadać, większość jednak, zwłaszcza w obliczu zagrożenia życia czy śmierci zwraca się mimo wszystko do mechanizmu cenowego. Mimo iż jest on obarczony mankamentami, na przykład, daje pierwszeństwo ludziom zamożnym, jest to jednak najlepsza metoda uzdrawiania służby zdrowia. Mechanizm cenowy usuwa bowiem kilka zasadniczych niedogodności obecnego systemu, jakimi są; ograniczony dostęp do służby zdrowia, jej jakość, a także koszt.

W sytuacji naturalnych niedoborów chodzi przecież o to, aby zasoby, którymi dysponujemy były wykorzystane w sposób optymalny.

Mechanizm cenowy, poprzez to, że kosztami usługi medycznej obciąża pacjenta, ogranicza w znacznym stopniu marnotrawstwu zasobów.

Raz, że osoby mające dużo czasu albo hipochondrycy zmuszone do płacenia za swoje leczenie będą służbę zdrowia nadużywały mniej niż ci, którzy mogą się leczyć do woli i darmo.

Dwa, dzięki istnieniu między pacjentem (usługobiorca) a lekarzem (usługodawca) bezpośredniej relacji zredukowana zostaje biurokracja, poprawia się jakość leczenia, rośnie jego efektywność, a więc spadają koszty.

Trzy, mechanizm cenowy wpływa motywująco na sam personel medyczny. Lekarz czy pielęgniarka cieszący się wzięciem pacjentów zarabiają więcej, co via efekt demonstracji wpływa także na pracę innych lekarzy i pielęgniarek; widząc zależność między wysiłkiem, wiedzą a dochodami, będą się lepiej starać, co oznacza dalszy spadek kosztów.

Cztery, ilość pieniędzy, jaką możemy przeznaczyć na swoje leczenie (czy jakieś inne potrzeby) jest pochodną naszych zasług wobec społeczeństwa. Nasze dochody, nasze pensje są proporcjonalne do wartości, jaką nam, a konkretnie naszemu działaniu przypisują inni ludzie, czyli rynek. Jeśli jesteśmy im potrzebni, płacą nam więcej. Jeśli mniej, płacą mniej. To, jak bardzo będziemy potrzebni naszym bliźnim (konsumentom) zależy w dużym stopniu od nas samych. Mówienie o tym, że każdy ma taki sam żołądek jest sprowadzeniem człowieka do poziomu ssaka. Wartość naszej pracy, a tym samym ilość pieniędzy, jaką nam za nią społeczeństwo zapłaci zależy od ilości przeczytanych przez nas książek, ukończonych szkół, ambicji, od włożonego wysiłku, uczciwości, lojalności, odpowiedzialności, rzetelności, tolerancji ryzyka, pracowitości i innych cech, jak najbardziej społecznie pożądanych. Powiązanie ich z osiąganiem korzyści materialnej jest dla ludzi silnym motywatorem. Starają się być lepszymi, mądrzejszymi, uczciwszymi, bardziej kreatywnymi etc., bo to gwarantuje zamożność. Urawniłowka wedle kryterium wielkości żołądka odbywa się zwykle w dół, jest równaniem do gorszych, a przecież nikt nie chce, aby biednych pacjentów leczyli najgorsi lekarze, czy pielęgniarki.

Rynek

Żeby jednak mechanizm cenowy działał skutecznie, konieczna jest prywatyzacja służby zdrowia.

Dlaczego prywatyzacja?

Dlatego, że prawo własności mobilizuje ludzi do lepszej pracy. W służbie uspołecznionej, państwowej wydajność działania jest niższa, ponieważ nie ma tu prywatnego właściciela, który wyłożył na biznes (bo służba zdrowia to biznes) swoje własne pieniądze i jeśli nie będzie nas dobrze leczyć, to je straci. Prywatny właściciel nie dba o układy, lecz o wyniki finansowe, dlatego zatrudnia najlepszych, zwalniając lub dyscyplinując tych, którzy sobie nie radzą, albo radzić nie chcą. Wie bowiem dobrze, że jeśli nie zadowoli pacjentów, może ich stracić na rzecz konkurentów. W przypadku państwowej służby zdrowia konkurentów nie ma. Tam jest monopol oparty na zasadzie mierny, bierny, ale wierny, a nie zaletach charakteru, umiejętnościach i doświadczeniu personelu.

Mimo to, termin: prywatyzacja leczenia wywołuje na większości pacjentów dreszcz strachu. Boją się, że prywatne kliniki i lekarze będą żądać od nich więcej niż będzie ich stać. Już dzisiaj przecież prywatna wizyta jest znacznie droższa niż wizyta w uspołecznionym zakładzie służby zdrowia. To jest na szczęście złudzenie. Prywatna opieka medyczna, na którą jesteśmy zdani w sytuacjach dramatycznych wydaje się być droga z kilku powodów. Primo, ponieważ w sektorze prywatnym działa tylko niewielka część lekarzy, przychodni i szpitali; secundo, ponieważ nie liczymy prawdziwych nakładów, których lwia część zabierana jest nam na długo przed tym zanim pojawimy się u lekarza. Mam na myśli podatek ZUS. Gdyby i ten podatek dodać do kosztów leczenia okaże się, że jest ono droższe niż w wydaniu prywatnym. N.b. kupowanie czegokolwiek przez pośrednika jest z reguły droższe niż kupowanie bezpośrednio. Państwo, ministerstwo zdrowia, Narodowy Fundusz Zdrowia, a także w pewnym stopniu ZUS są pośrednikami. Szkodliwe i marnotrawne jest też zmuszanie jednych do opłacania usług medycznych innych ludzi. Zwłaszcza, że nie mamy wpływu na ich styl życia, który może by bardzo chorobogenny (papierosy, alkohol, hulanki, swawole), ani na sposób wydawania tych pieniędzy.

O ile mechanizm cenowy (rynkowy) w przypadku dostępu do żywności, mieszkań, samochodów, mebli, ubrań i tysięcy innych dóbr większość z nas przyjęła z aprobatą, o tyle w odniesieniu do usług medycznych Polacy się zacięli i nadal chcą reglamentacji, czyli PRL. Trudno się nam dziwić. Ten absurd wymyślili przecież Niemcy, naród uchodzący za poważny i dojrzały, i to już ponad 100 lat temu. W efekcie, mamy prawo do korzystania ze służby zdrowia, ale brak nam opieki medycznej. Nie pomagają roszady personalne w ministerstwie zdrowia, apele polityków, strajki lekarzy czy nowe systemy kolejkowe. Nadal wymagamy czegoś, co jest niemożliwe; wszystkiego dla wszystkich za takie same pieniądze. Tymczasem bez mechanizmu, który zachęciłby do zwiększenia podaży usług medycznych, do racjonalizacji ich wykorzystania i eliminacji marnotrawstwa, deficytu usług zlikwidować się nie da. Nie tylko zresztą w Polsce, także w bogatej Danii, gdzie np. operacje „by-pass” osobom po sześćdziesiątce robi się raczej niechętnie, a kolejki do skomplikowanych badań diagnostycznych są tak długie, iż niektórzy pacjenci umierają zanim się diagnozy doczekają. W Niemczech nie jest dużo lepiej, o czym świadczy chociażby – wprowadzony jeszcze w 1993 roku – „eksperyment”, o którym piszą autorzy niniejszej książki, polegający na kopiowaniu systemu…amerykańskiego, co sprowadza się do prawa pacjenta do wyboru między konkurującymi ze sobą różnymi systemami ubezpieczeniowymi. Amerykańska prywatna służba zdrowia, po okresie wrogości ze strony sąsiada z północy, stała się naturalną alternatywą dla 70 procent chorych Kanadyjczyków, którzy u siebie, gdzie leczenie jest darmowe, pomarliby znacznie wcześniej. Prawie 80 procent mieszkańców stolicy Szwecji, Sztokholmu, rezygnuje z państwowej opieki medycznej na rzecz prywatnej alternatywy. W Anglii uchodzącej za wzorzec doskonałej opiek medycznej, za rządów Partii Pracy, bądź co bądź partii dbającej o zdobycze socjalne, ponad 7 milionów ludzi posiada dziś prywatne ubezpieczenie zdrowotne, a liczba pacjentów płacących za leczenie z własnej kieszeni zwiększyła się o 40 procent. Bo inaczej się nie da…

Strach

Dlaczego tak trudno to zrozumieć?

Dlaczego w kwestiach nie-medycznych ludzie godzą się z nierównością, gniewa ich ona, przełykają jednak ślinę i uznają, że ktoś kto więcej pracuje, kto się lepiej od innych stara, kto ryzykuje, uczy się, jest przedsiębiorczy, ten ma prawo do wyższych zarobków, za które może kupować więcej lepszych towarów i żyć dostatniej, niż ktoś kto pracuje gorzej, mniej lub nie pracuje w ogóle.

Przyczyną takiego stanu rzeczy jest strach, a właściwie ignorancja.

Przeciętny polski pacjent uważa, że służba zdrowia jest darmowa.

Ktoś za niego płaci, najprawdopodobniej rząd, on nawet się nie zastanawia, kto i skąd bierze na to pieniądze. Bo i po co? Pół biedy, jeśli nic mu nie dolega. Z chwilą pogorszenia się stanu zdrowia ten idylliczny obraz ulega zaburzeniu. Oto okazuje się, że ta do tej pory darmowa usługa jednak kosztuje. Co gorsza, kosztuje dużo, wyciągających rękę po zapłatę jest wielu, a chętnych do płacenia – prócz samego pacjenta i jego najbliższych - brak. Upieranie się przy wersji darmowej, w sytuacji zagrożenia zdrowia lub życia, nie wchodzi w grę. Trzeba płacić, albo cierpieć. Niemal każda polska rodzina staje kiedyś przed takim dylematem.

A mimo to nie godzi się na zmianę status quo. Dlaczego?

Niewielu z nas zna inne systemy opieki medycznej, rzadko bywamy w szpitalach zagranicznych, z podobnego powodu, temat ten omijają media. Książek, jak ta, którą macie Państwo w rękach nie publikuje się w Polsce prawie w ogóle. Nb. na brak takich pozycji zwrócił mi uwagę specjalista od problemów organizacji służby zdrowia jednej z największych polskich uczelni ekonomicznych. Przedmiotu nie znają sami przedstawiciele służby zdrowia, lekarze, czego dobitnym przykładem były m.in. wypowiedzi b. ministra zdrowia, Zbigniewa Religi, który wielokrotnie podkreślał, że „w służbie zdrowia rynek się nie sprawdza”. Co prawda, rząd jest w stanie sam się wyleczyć, ale prof. Religa, lekarz znający światowe standardy służby zdrowia, powinien przynajmniej wiedzieć, co się sprawdza, a co nie. Nie można patrzeć na służbę zdrowia przez pryzmat własnej posady ministerialnej, którą w warunkach wolnego rynku najprawdopodobniej prof. Religa by stracił. Na wolnym rynku ministerstwo zdrowia, podobnie jak ministerstwo handlu, współpracy z zagranicą, gospodarki i wiele innych byłyby organizacjami zbędnymi.

Pod wpływem lewicowej propagandy i gróźb szerzonych przez administrację państwową,

przeciętny pacjent uważa, że gdyby nie państwo, umarłby w bólach i mękach w wieku 25 lat pozbawiony szans na opiekę medyczną.

Tak myślą nie tylko Polacy. Powszechną służbę zdrowia popierają Francuzi, Niemcy, Holendrzy, Czesi, Włosi, Hiszpanie, ostatnio nawet Amerykanie. Ponad połowa obywateli Stanów Zjednoczonych uległa już naporowi sił lewicy i domaga się upaństwowienia health service, czego owocem jest ponad pięćdziesięcioprocentowe poparcie dla ambicji prezydenckich p. Hillary Clinton, kandydatki znanej z niechęci do rynku, orędowniczki państwowej służby zdrowia. Trudno w takich okolicznościach upierać się, że wszyscy są głupi. Coś widocznie musi być na rzeczy…

I tu potwierdza się odwieczne spostrzeżenie, że człowiek, bez względu na rasę, wykształcenie, zamożność, płeć, czy wiek chętniej posługuje się emocjami niż rozumem. Przeciętny Kowalski, ale i Schmidt, Svenson czy Smith uważa, że będzie bardziej chorowity niż statystyczna średnia i dlatego godzi się mimo wszystko na taki chory układ. Liczy bowiem, że ktoś za te jego nadmierną chorowitość zapłaci. Tymczasem skrupulatny rachunek i logika dowodzą, o czym piszą autorzy książki, że najtaniej kupujemy wtedy, gdy każdy płaci za siebie i gdy ma wybór. I choć teoretycznie uspołecznienie systemu opieki zdrowotnej ze względu na efekt skali powinno wpłynąć na obniżenie kosztów opieki medycznej, przy monopolu państwa, pod nieobecność konkurencji i prywatnej własności jest to alternatywa droższa i gorsza. I choćbyśmy zmieniali ustawy, co dwa tygodnie, sytuacja się nie zmieni, bo cele pacjentów i polityków są sprzeczne. My wydajemy pieniądze własne, politycy cudze. Nam chodzi o to, by na zdrowie wydawać jak najmniej, im, przeciwnie, oni kupują dla siebie głosy w wyborach. Podobne problemy mają Niemcy, Francuzi, Anglicy a w mniejszym stopniu nawet Amerykanie. Oni wszyscy mają jednak od lat równolegle prywatną służbę zdrowia, mocne firmy ubezpieczeniowe i znacznie więcej pieniędzy.

Dla Polaków najlepszym wyjściem jest uwolnienie służby zdrowia spod rządów państwa, wprowadzenie konkurencji na rynku usług medycznych, przywrócenie „archaicznego” systemu, w którym pacjent płaci temu, kto go leczy. Usługi medyczne są takim samym towarem, jak mleko, benzyna czy ziemniaki, a skoro tak, płaćmy za nie tak, jak płacimy za mleko, benzynę czy ziemniaki. W interesie własnego zdrowia, pacjent musi dbać o portfela lekarza, który w trosce o swój portfel dba o stan zdrowia pacjenta. Pośredników nie potrzeba. Poza jednym – poza ubezpieczeniem.

Co począć z pechowcami?

Nasze zdrowie, podobnie jak wszystko na tym świecie jest w ogromnym stopniu nieprzewidywalne. Może się zdarzyć, że dotknie nas choroba, na której leczenie nie będzie nas stać. Czy mamy umrzeć w przytułku? Skądże znowu. Już prawie 300 lat temu przedsiębiorczy Anglicy i Holendrzy wymyślili prywatne firmy, które za niewygórowaną opłatą są w stanie przejąć od potencjalnego pacjenta ryzyko katastrofy finansowej. Karłowatym przykładem takiej działalności jest Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Jeśli jednak państwo zwróci troskę o zdrowie w ręce obywateli, firm, które za niewielką opłatą zapłacą za nasze leczenie będzie więcej. One przejmą od nas ryzyko upadłości spowodowane wypadkiem czy ciężką chorobą, gwarantując nam tyle opieki medycznej, ile chcemy, czyli za ile zapłacimy.

Jeśli mimo to znajdą się ludzie, którzy sobie obowiązek ubezpieczenia medycznego zlekceważą, analogicznie do innych obszarów działania, można ich będzie leczyć za pieniądze zgromadzone przez organizacje charytatywne. Złożą się na nie dobrowolnie dobroczyńcy prywatni, fundacje, biznes, kościoły i inne instytucje, których nie brakuje. Można mieć nadzieję, że środki będące w ich dyspozycji będą wydawane racjonalnie i pod kontrola. Nie może być tak, jak to ma miejsce w Zakopanem, Pabianicach czy w większości miast średniej wielkości, że gros pieniędzy trwoni się beztrosko na leczenie zatruć alkoholowych, czy skutków bójek między lokalnymi kloszardami.

Tak jak w przypadku ubezpieczenia drogowego istnieje klauzula pokrycia strat wynikłych z kolizji z osobą nie ubezpieczoną, tak w przypadku indywidualnego ubezpieczenia zdrowotnego może istnieć klauzula ubezpieczenia osoby, która nie jest w stanie się ubezpieczyć. Istnieje tu co prawda zagrożenie pokusą nadużycia, ale i to można jakoś rozwiązać. W przypadku osób złośliwie uchylających się od wykupienia (posiadania) ubezpieczenia można wprowadzić obowiązek pokrywania strat lub pracy przymusowej na rzecz poszkodowanych. Można też zobowiązać członków rodziny do pokrywania ubezpieczenia krewnym i powinowatym. To może być skuteczny mechanizm odstraszający od nadużyć.

Warunkiem poprawy w każdym z wymienionych obszarów działania służby zdrowia, jest zabranie jej z rąk państwa.

Nie dość, że politycy do kryzysu w służbie zdrowia doprowadzili, to nadal robią wszystko, aby było trudno. Chcą nas w ten sposób przekonać (czytaj: zmusić!) do dalszego powierzania im kilkunastu procent dochodu narodowego. Wiedząc dobrze, że znaczna część tych pieniędzy pozostanie w ich kieszeniach, zrobią wszystko, aby istniejącego status quo nie zmieniać.

Kryzys w opiece medycznej doszedł jednak do takiego punktu, że ryzyko utrzymywania istniejącego stanu rzeczy zagraża wręcz bytowi narodu. Dlatego zdecydowaliśmy się na publikację “Jak uzdrowić służbę zdrowia”.

Stworzone w programie przeglądarka Flock

Pierwszy post - czyli test

Czyli nic innego jak mała zabawa w sprawdzenie, czy działa ;)